INDIE OD KUCHNI

Na koniec roku, z najlepszymi życzeniami noworocznymi, aby KOLEJNY ROK BYŁ JESZCZE SMACZNEJSZY OD MINIONEGO, krótki wpis bez przepisów 😉

INDIE OD KUCHNI, dosłownie..

Indie, kraj przypraw i egzotycznych owoców.. Po odwiedzeniu kilku indyjskich restauracji w Polsce i Europie wydawało mi się, że pod względem kulinarnym doznam prawdziwego raju kulinarnego.. Natomiast z tym, co jadałam w spolszczonej, zeuropeizowanej wersji, prawdziwa indyjska kuchnia okazała się mieć mało wspólnego. Ale wszystko wyjaśnia bieda, wszechobecna, wszechogarniająca bieda, święte krowy, który mleka już chyba nie dają, pora suszy, w której odwiedzałam Indie oraz błędne myślenie, że Europejczycy nie lubią ostrych, doprawionych dań.

Jako, że długa wędrówka z plecakiem na barkach jest wyczerpująca i głodnym jest się często, aby nie rzec ciągle, dane mi było odwiedzić przynajmniej ze sto restauracji w kilkunastu miastach północnych Indii.

Przepraszam za jakość zdjęć, bardzo często były robione telefonem, a chroniczny głód będący wynikiem wegańskich potraw, powodował, że nie zawsze najważniejsze było zdjęcie 😉

Mimo, iż targi kipiały od kolorów i zapachów..

 

w restauracjach tych kolorów i zapachów było już niewiele. W knajpach mieszały się wszystkie zapachy w jeden specyficzny, trudny do określenia zapach, z mocną nutą przypraw. Muszę jednak oddzielić restauracje turystyczne od tych, w których stołują się tubylcy. I choć pod względem smakowym, turystyczne zakątki restauracyjne radziłabym omijać, to od każdej reguły były na szczęście wyjątki. Smak przede wszystkim znajdowałam dopiero w zapyziałych, obskurnych miejscach, nijak nieprzypominających restauracji. W tych warto było usiąść, choć czasem również i strach 😉

Na początek coś co mnie urzekło:

MOMOS! Już pierwszego dnia po wylądowaniu w Delhi trafiłam do restauracji prowadzonej przez Nepalczyka, który serwował nepalskie jedzenie. Dobre, choć w tych specyficznych pierożkach zakochałam się dopiero w górach.. W Himalajach można spotkać wielu cudownie gotujących Nepalczyków. I tamtejsze momos były naj z naj. A już najsmaczniejsze te, które spotkałam na ulicy, sprzedawane na ciepło, podawane na papierowej tacce z dwoma pysznymi sosami, za które płaciło się grosze. Tak, dosłownie grosze – 10 rupii za 4 sztuki czyli ok. 60 groszy. Dla porównania w restauracjach momos kosztuje od 120 do 200 rupii, zależnie od miejsca oraz sezonu (restauracje mają menu z cenami turystycznymi oraz karty które są używane poza sezonem; ceny różnią się nawet dwukrotnie). Momos zawijane są w przeróżny sposób, również tak jak nasze polskie pierogi:

DAL (również DHAL) czyli potrawka z soczewicy (lub innych warzyw strączkowych, choć ja spotykałam przede wszystkim wersję z soczewicy) i warzyw, serwowana z chlebkiem ciapati. Dal potrafi być zarówno bezsmakową brązową papką (wersja w restauracjach turystycznych), jak i przepysznym, aromatycznym, przepięknie pomarańczowym, genialnie przyprawionym daniem podobnym do gulaszu. Wszystko zależy od miejsca.

CHICKEN TIKA MASALA – aby zamówić to mięsne danie trzeba się czasem dobrze nachodzić. Indyjska kuchnia jest bardzo wegetariańska, aby nie rzec wegańska. Ale jak już serwują tika masalę – najczęściej robią to dobrze. Skrzydełka są mikroskopijne, na jeden kęs, mocno doprawione i warte długiego oczekiwania na realizację zamówienia:

PANIR – czyli specyficzny biały ser, serwowany w towarzystwie szpinaku lub innych warzyw. Urzekł mnie ser, który jest zupełnie inny w konsystencji i smaku od naszych twarogów. Wytwarza się go z tłustego mleka i zakwasza sokiem z cytryny.

OWOCE kupowane na targach i wyciskane soki, szejki, wszelkiego rodzaju koktajle (choć po jednym bardzo ciężko chorowałam):

Wszelkiego rodzaju CIAPATI, które potrafią się bardzo różnie nazywać, zależnie czy są z masłem, przyprawami, pieczone czy smażone. Co ważne – przygotowuje się je jak jest zamówienie, nie leżą i nie schną, czekając na gości 😉 Najsmaczniejsze wg mnie są masłem i z czosnkiem.

Czego nie polecam, co nie podpasowało moim kubkom smakowymsłodycze. Indyjskie słodycze to dla mnie słodkie, cukrowe.. nawet nie wiem jak je nazwać.. to chyba cukier pod różnymi postaciami, z przeróżnymi przyprawami.. Za to kształty i kolory tych słodkości – pierwsza klasa. Niestety, mimo wizualnego aspektu, który zachęcał do kupienia i spróbowania –  w większości były niejadalne, szczególnie przy upale 46’C. Ze słodkości najlepsze były lody, choć nasze polskie są o niebo lepsze.

Jedyną cukiernią, która miała prawdziwe ciasta była cukiernia w Shimli. Wizualny raj, i choć lepiej wyglądało niż smakowało, do gorzkiej herbaty w chłodny wieczór (około 16’C) było idealne 😉 :

Po za tym, bardzo często Hindusi nie mówią po angielsku, menu jest bez zdjęć, więc próbowałam również takich specjałów:

Nie wszystkie byłam w stanie zjeść do końca 😉

Kilka razy z rzędu wybierając niewłaściwe danie, nie kojarząc jeszcze potraw z hinduskich nazw, tęskniąc za tłustym żółtym serem, kusiłam się na coś w rodzaju kanapki, które były dobre, ponieważ w ogóle były 😉 Po za tostami z żółtym serem i zapiekanym zielonym ogórkiem ;).

Skusiłam się również kilka razy na pizzę (jak to robię wszędzie, gdzie jestem). Na pizzach Indie poległy:

Może kulinarnie nie był to dla mnie raj na ziemi, choć jadłam i przepyszne rzeczy i takie, które odstawiałam po jednym kęsie..

Prawda była taka, że:

 


Dodaj komentarz

Close
Close
error:
×